Długo
nie pisałam. Nie pisałam w sierpniu, nie pisałam we wrześniu,
październik już prawie za pasem a ja dopiero zabieram się do
pisania.
Ostatnie
miesiące minęły pod znakiem jednostajnej rutyny, braku wakacji i
braku lata, chociaż możliwe, że to ostatnie zwyczajnie przeoczyłam
zamknięta w czterech biurowych ścianach. Tegoroczne wakacje są
jednak w planie, wyjeżdżam w jakże niewakacyjnym listopadzie do
równie niewakacyjnej i obowiązkowej Polski na coroczny maraton
dentysty, okulisty i znajomych.
Dni
dzielę na weekdays i
weekends,
czyli jak każdy mieszkaniec/mieszkanka Londynu odliczam dni byle do
piątku, zaczynając od poniedziałkowej mantry Yeah,
I'm all right, you know, Monday blues,
w środę recytuję Halfway
there, które przechodzi
w czwartkowy Nearly there,
aby ostatecznie w piątek iść do pracy w jakże motywującym
nastroju Happy Friday
everyone!
Nie
dziwi chyba, że długo oczekiwane nadejście weekendu trzeba w
odpowiedni sposób przywitać, więc jak tylko wybija clock-out,
większość pracowników biur i
pracowników w ogóle zmierza w kierunku pubów, aby następnie zalać
pałę, wylewając się przy okazji z pubów na ulice.
Ja
dla odmiany idę dobrze zjeść albo się z kimś spotkam.
Weekend
to dla mnie przede wszystkim na czas na wyspanie się, czas na
zajęcia jogi w środku dnia a nie o 20:00, potem zakupy na lokalny
markecie, gdzie kupuję owoce i warzyw, aby następnie przerobić je
na sok; czytam, oglądam, studiuję, ostatnio udało mi się nawet
podrasować pokój, pobawić młotkiem i w ogóle mieć z tego fajne
poczucie. Mam też czas dla kota, który w weekendy pląsa się za
mną krok w krok, zwyczajnie potrzebując zabawy i towarzystwa. Tak
zwyczajnie i tak doskonale zarazem.
Czuję,
że znalazłam się w punkcie, w którym obecna praca stała się
demotywująca, odtwórcza i w bezmyślny sposób kradnie najlepsze
godziny w ciągu dnia w zamian oferując wypłatę niewspółmierną
za poświęcony czas i użeranie się z recepcjonistkami z firm PR,
które mimo, że zamawiają tego samego kuriera dzień w dzień,
nadal nie wiedzą, ile czasu zabiera dostarczenie paczki z punktu A
(zazwyczaj siedziba firmy) do punktu B (w 90% jeden z wydawców
magazynów typu Cosmo, Vogue czy Grazia). Thick, dense, bimbo
po prostu.
Pierwszy
raz w życiu też rozumiem te wszystkie żarciki o szefie, który
odgrywa rolę pana i władcy, a my jego plebsu, który ani się waży
z nim polemizować czy podważyć jego decyzję. Jam jest Le Boss i
będzie po mojemu.
I
tak np. jakiś czas temu wylądowałam “na dywaniku” za to, że
chodzę w biurze bez butów. Chodzę tak od niemal półtora roku,
więc tym bardziej zaskoczyło mnie, że nagle naruszam tym słynne
Health & Safety,
mimo, że jak zaczęłam drążyć tema o jakie H&S
mu chodzi, ten zaczął szukać pomocy w Internecie. Następnie
zwalił to na tzw. wyczucie, aby po weekendzie wrócić do tematu z
nowym powodem itp itd...
Dało
to początek aferze Shoegate w naszej firmie, po której musiałam
iść na kompromis, ale co rusz obśmiewam tę nową zasadę
nie-zasadę za każdym razem rzucając “Shoes On!”, kiedy któryś
ze współpracowników odchodzi od biurka.
Szczerze
mówiąc, to siedząc na dole z szefem i słuchając tej paplaniny o
obuwiu, myślałam tylko o tym, że nie chcę tak spędzić swojego
życia, nie chcę być ani czyimś pracownikiem i wysłuchiwać
takiego steku bzdur ani czyimś pracodawcą aby dawać takie
trywialne wykłady. Nie chcę stracić życia wykonując coś
bezwartościowego, bez żadnej satysfakcji oprócz wynagrodzenia,
które i tak nie nie jest współmierna do czasu, jaki poświęcam.
Nie chcę być trybikiem w tej machinie zależności mówiąc
najprościej. Nie twierdzę, że chcę przestać pracować i bimbać
całymi dniami, ale na pewno nie chcę utopić życia w takiej
bezcelowości.
Kiedyś
chciałam zdać certyfikat na nauczycielkę angielskiego, po powrocie
z Chin miałam na to oszczędzać i potem... i potem się rozmyło,
pojawiła się 'poważna' praca, zero opcji na kontynuowanie praktyk
nauczycielskich, i co najgorsze spadek motywacji i wzrost braku
niepewności językowej. Teraz co prawda odkrywam, że zaczynam mówić
jak współpracownicy, ba, w końcu dzień w dzień siedzimy w swoim
sosie 9.5 godziny, więc naturalnie wyłapuję te wszystkie 'iffy,
stroppy' i 'fucking fuck ducky' od tych moich gitów 50+.
Wczoraj
jeden z gitów przywalił szefowi. Czyn był nieadekwatny do sytuacji
i naprawdę nie rozumiem, czemu inteligentny facet sięgnął po
zszywacz i cisnął go w szefa, aby podeprzeć walkę na argumenty
słowne. Mimo wszystko całym sercem jestem z Johnem, który mimo
całej szorstkiej skorupy, niewyparzonego języka i ciągłego
napuszania się, zapunktował u mnie jako idealista reprezentujący
bliskie mi wartości. Niecałe trzy tygodnie temu z kolei inny No
Worries Nigel wybiegł z biura rzucając F*ckami w kierunku
managementu. Stawiam na to, że będę trzecia i wręcz taką mam
nadzieję, aby w końcu rzucić tym wszystkim (no, może nie
zszywaczem!), spakować siebie, kota i po prostu wybyć stąd.